„Tylko pamiętaj, musisz być szczególnie grzeczny w czasie Adwentu, bo
inaczej nie narodzi się dla ciebie Pan Jezus”. Janek pamiętał o tym
dobrze, ale nie wiedział, co to znaczy. Wstydził się zresztą, że taki
jest niemądry, i nie śmiał nikogo pytać. „Bo co to znaczy, że Pan Jezus
nie narodzi się dla mnie. Jak się narodzi, to się narodzi dla
wszystkich. Zresztą co to znaczy, że się narodzi? Przecież raz już się
narodził. Czy można się drugi raz narodzić? A może naprawdę tylko wtedy
się dowiem, kiedy będę szczególnie grzeczny”. I w gruncie rzeczy starał
się być grzeczny w Adwencie.
Najpierw, jak rokrocznie, czekał na przyjście Świętego Mikołaja. Prawdę
mówiąc, nie wiedział, jak to jest z tym Świętym Mikołajem. Kiedyś w
szkole nieopatrznie wyrwało mu się jakieś takie zdanie o Świętym
Mikołaju. Kolega, którego bardzo nie lubił i który Janka też nie lubił i
przezywał go „ślamazara”, zaczął wykrzykiwać:
- Patrzcie, jeszcze jeden, co wierzy w Świętego Mikołaja.
Zresztą już wcześniej o tym mówili inni koledzy, że to nie żaden święty z
nieba przychodzi z podarkami, tylko rodzice je podkładają. Na wszelki
wypadek spytał mamy:
- Mamo, czy przyjdzie do ciebie Święty Mikołaj?
- Nie. Święty Mikołaj przychodzi do dzieci. Tylko czasem przychodzi do starszych.
- To do ciebie też nie przyjdzie?
- Nie.
Janek zmarkotniał. Po chwili zapytał:
- A co chciałabyś dostać od Świętego Mikołaja?
Mama nie wiedziała.
- No powiedz co. Może chusteczki do nosa. Ja mam takie piękne.
Pamiętasz, w tamtym roku otrzymałem od babci na imieniny. Ale ich nie
używałem, bo mi było żal. A tobie się bardzo podobały. Dobrze?
- Dobrze – odpowiedziała mama.
- Tylko jak to zrobimy? Bo ty nie możesz o tym wcześniej wiedzieć. Wobec
tego podłożę ci pod poduszkę, a tobie będzie wolno tam dopiero
zaglądnąć w nocy. Dobrze?
- Dobrze – mama się zgodziła.
- No a tatuś? Żeby mu nie było smutno. To może ja dla niego kupię skarpetki i tak samo zrobię.
W wieczór Świętego Mikołaja Janek przyrzekał sobie, że nie będzie spał.
Że musi przekonać się, czy to Święty Mikołaj przychodzi, czy nie. Czytał
jeszcze długo w łóżku, aż go mama upomniała. Zgasił światło, ale starał
się czuwać. Początkowo nawet nie był śpiący. Potem jednak oczy same mu
się zamykały. Walczył całym wysiłkiem woli, aby nie zasnąć. Nawet przez
chwilę palcami przytrzymywał powieki. Specjalnie, żeby się rozbudzić,
przypominał sobie rozmaite śmieszne historie, ale nic nie pomagało.
Wreszcie powiedział sobie: „Zdrzemnę się na małą chwilkę. Tylko na
moment”.
Zbudził się w głębi nocy. W pierwszej chwili nie wiedział dlaczego, ale
zaraz przypomniał sobie, że miał czuwać, bo chciał zobaczyć Świętego
Mikołaja. „Czy tylko on nie przyszedł wtedy, kiedy spałem?” Pocieszał
się, że niemożliwe. „Przecież to była tylko chwilka”. W tak krótkim
czasie Święty Mikołaj nie mógł przyjść. A może jednak? Sięgnął ręką pod
poduszkę.
Uspokojony stwierdził, że nie ma tam nic. Ale posłyszał jakiś delikatny
szelest papieru nad głową. Sięgnął tam i namacał paczkę. Serce zaczęło
mu się tłuc z wrażenia. Usiadł na łóżku, paczkę położył przed sobą na
kołdrze i zaczął powoli, możliwie najciszej rozwiązywać sznurek. Ale nie
bardzo sobie mógł z tym poradzić. Chciał jak najprędzej dostać się do
środka, zaczął szamotać się z węzełkiem i wtedy obudziła się siostra.
Tym lepiej, bo już nie trzeba było siedzieć w ciemności. Można było
zaświecić lampkę nocną. Po cichutku, żeby nie zbudzić rodziców,
wygrzebał się z łóżka, uklęknął na krześle, paczkę położył na stole i
zabrał się do rozpakowywania. Siostra naśladowała go dokładnie. Też
wyszła z łóżeczka, też uklękła na krześle. Spostrzegł, jak swoim
zwyczajem z przejęcia wysunęła języczek, przygryzła zębami i rozwijała
powolutku, uważnie papier, aby nie szeleścić. Ale na nic to się nie
zdało. Nagle drzwi otworzyły się i wpadła do pokoju mama w nocnej
koszuli. Porwała go w objęcia, mówiąc:
- I do mnie przyszedł Święty Mikołaj, popatrz, co mi przyniósł.
Pokazała mu chusteczki do nosa. Potem przyszedł tatuś, przytulił go i
pokazał mu skarpety, które on wieczorem podłożył tatusiowi pod poduszkę.
Chociaż naprawdę Janek nie był już taki pewny, czy to były te same,
które on kupił, czy też „świętomikołajowe” – podobne wątpliwości miał co
do chusteczek mamy. Ale nie było czasu na namyślanie się, bo mama zaraz
wsadziła z powrotem jego i siostrę do łóżka. Poprawiła, jak to miała w
zwyczaju, kołdrę koło szyi i przy nogach, „żeby nie wiało”, pocałowała
go, zrobiła mu krzyżyk na czole, zgasiła światło, powiedziała:
- Śpijcie już, śpijcie, bo jutro szkoła – i wyszła po cichu wraz z tatą.
Długo nie mógł usnąć. Jeszcze chwilę szeptali sobie z siostrą rozmaite
piękne rzeczy. Potem ona zasnęła. Usłyszał jej głęboki, regularny
oddech. Wobec tego patrzył w ciemność i myślał sobie, że chyba bardziej
się cieszy z tego, że sprawił mamie i tatusiowi radość, niż z tego, co
on sam otrzymał. A właściwie to było i tak, i tak: cieszył się z tego
jednego i z tego drugiego. Potem jakoś samo przyszło mu na myśl, że
pastuszkowie i trzej królowie też musieli się cieszyć, gdy złożyli Panu
Jezusowi dar. Jeszcze wpatrywał się tak po swojemu w ciemność
przymrużonymi oczami, widział sznury kolorowych koralików zbiegających z
góry na dół i migających wszystkimi barwami, i zasnął.
Po Mikołaju jak co roku zaczęło się przygotowywanie do Bożego
Narodzenia. Wieczorami, gdy tylko była jakaś godzina wolna, gdy
odrobione były wszystkie zadania i wykonane to, co do niego należało w
domu, Janek wyciągał wraz z siostrą pudła z zabawkami i ozdobami
choinkowymi i zabierał się do roboty. Po kolei, pudło za pudłem. Po
otworzeniu każdego z nich okazywało się, jak wiele jest do zrobienia.
Chociaż poprzedniego roku bardzo uważnie zdejmował zabawki z drzewka i z
pomocą mamy wkładał do pudła, to jednak były one bardzo zniszczone.
Wobec tego na nowo robił wydmuszki, malował na nich twarze pajaców, od
góry dolepiał im szpiczaste czapki, a od dołu brody. Wycinał z
kolorowego papieru pawie oka, robił jeże, wbijając w korek szpilki z
ponawlekanymi koralikami, a co najważniejsze – wiązał łańcuchy. I to
rozmaite: ze słomek i z bibuły, ale najmilsze, najprostsze i najtrwalsze
były zawsze te same „prawdziwe” łańcuchy sklejane z wąskich pasków
kolorowego papieru. Na koniec trzeba było złocić orzechy, powbijać
patyczki, przywiązać niteczki. Robota była długa i na pozór uciążliwa.
Przynajmniej tak się mamie zdawało, bo niejednokrotnie przypominała i
nakazywała, aby nie zaprzestać tej pracy. Ale Janek dziwił się mamie, że
tego nie rozumie. Przecież przygotowywanie zabawek na drzewko to była
czysta radość. On sam najchętniej codziennie siedziałby wieczorami nad
tymi kolorowymi i migocącymi cudownościami. Jeżeli tę robotę odkładał na
koniec swoich zajęć to tylko dlatego, że wiedział, że najpierw trzeba
było wykonać swoje codzienne obowiązki. Pamiętał dobrze to, co mu mama
powiedziała na początku Adwentu: „Jak będziesz niegrzeczny, to się nie
narodzi dla ciebie Pan Jezus”. Wobec tego starał się być grzeczny.
Gdy już wszystkie zabawki były przygotowane, posegregowane, powkładane
do nowych, świeżych pudeł, zabrał się do najprzyjemniejszej roboty: do
odnowienia szopki. Odwinięta z papierów, w które była w ubiegłym roku
zapakowana, okazała się do niczego: gwiazda była pogięta, szybki
podarte, a pasterze i święty Józef byli trochę osmoleni. Jeżeli co, to
mogła tylko zostać Matka Boska i Dzieciątko Jezus. Wobec tego trzeba się
było postarać o nową słomę na dach i wreszcie zelektryfikować stajnię –
jeżeli nie na transformator, to przynajmniej na baterie – bo świecić
świeczkami w tych czasach, to już wstyd.
Tymczasem na ulicach coraz bardziej rozkręcał się świąteczny ruch. Na
wystawach były rozmaite święte mikołaje z długimi brodami i krótkimi,
ubrane w niebieskie szaty albo czerwone, aniołowie jak prawdziwi,
gałęzie jodły z bańkami, świeczkami, prezenty poowijane w kolorowe
opakowania, przewiązane błyszczącymi wstążeczkami, przygotowane tak,
żeby tylko przyjść, kupić i podłożyć pod choinkę. Wszystkie napisy
mówiły o zbliżających się świętach. Popołudniami nawet trudno było wejść
do sklepów, bo tylu ludzi wchodziło i wychodziło, przepychało się i
potrącało, spieszyło się, by zdążyć nie wiadomo gdzie i po co. Na
placach wyrosły kolorowe stragany, gdzie sprzedawano włosy anielskie,
gwiazdy, rozmaite cukierki. Wreszcie pojawiły się obok straganów choinki
świerkowe, jodłowe, małe, malutkie i całkiem duże. Te lubił
najbardziej. Gdy tylko wychodził po zakupy, korzystał z każdej okazji,
by podejść do nich, dotknąć ich gałęzi.
„Co to znaczy, że Pan Jezus ma się dla mnie narodzić?” Ta myśl
towarzyszyła mu wciąż wtedy, gdy patrzył na wystawy świąteczne, na ludzi
spieszących się.
Na koniec tatuś przyniósł do domu choinkę. Uprosili go wraz z siostrą,
żeby choinkę postawić tymczasem w ich pokoju. Stała piękna, zielona,
pachnąca lasem i żywicą, i czekała, tak jak on, na święta. Nawet wtedy,
gdy już zgasło światło i trzeba było spać, chociaż nie można było jej
widzieć w ciemności, dobrze mu było z nią.
Aż przyszedł dzień wigilijny. Dom był pełen zapachów rozmaitych zup,
ciast, pieczeni. Tylko nie wiadomo dlaczego od samego rana było wszystko
w pośpiechu i na wszystko za późno, choć do wieczora była cała masa
czasu. Mama co chwila ostrzegała, że trzeba z nią obchodzić się
ostrożnie, bo może im obojgu urządzić lanie, a jak dzieci w Wigilię
dostaną lanie, to będą je dostawały cały rok. Przypominała, że diabeł
dzisiaj wszystko robi, żeby ludzi zezłościć, bo chce popsuć święta.
I mimo to doszło do tego, przed czym mama ostrzegała, doszło do
awantury. Oczywiście przez siostrę, którą Janek musiał lekko ukarać. Ona
uderzyła w ryk, jak zwykle nie wiadomo o co. Faktycznie zaczęła jej
lecieć krew z nosa, ale przecież nic wielkiego się nie stało. W to
niepotrzebnie wmieszała się mama. Janek usiłował spokojnie mamie
wytłumaczyć, jak było z siostrą od początku do końca, wtedy mama
upomniała go, żeby na nią nie krzyczał, bo nie ma prawa podnosić na nią
głosu. W to z kolei wkroczył najzupełniej niepotrzebnie tata, zaczął
krzyczeć, żeby Janek natychmiast przeprosił mamę. Nie chciał słyszeć
żadnych wyjaśnień. Nie dochodziło do niego zupełnie to, co Janek wciąż
powtarzał, że chętnie przeprosi mamę, jak tylko będzie wiedział za co.
No i Janek musiał chwilę stać w kącie. Uważał, że dzieje mu się krzywda.
A co najgorsze, mama się na niego obraziła i nie chciała się do niego
odzywać, chociaż on próbował na wszystkie sposoby. Wobec tego Janek też
się na mamę obraził. – Jeżeli mama się nie chce odzywać, to nie musi,
ale on do mamy też nie będzie mówił nic. Może milczeć, tak jak mama, i
udawać, że mamy nie dostrzega, tak samo jak ona jego. – A więc było
gorzej niż źle i to w dodatku w taki dzień. Najbardziej był wściekły na
siostrę, która naraz stała się ta dobra, najukochańsza i do tego
pokrzywdzona. Do pasji doprowadzało go to, że chciała spełniać rolę
pośrednika między nim a mamą.
Tak już zostało do samego wieczora. Namyślał się, czy by nie pójść z
domu, żeby nie zasiadać przy stole wigilijnym. „Może wtedy by sobie
przypomnieli o mnie”. Ale właściwie nie bardzo miał gdzie iść. U
wszystkich kolegów była też na pewno Wigilia i byłoby to dla nich
niezręczne, gdyby on do nich przyszedł. Wtedy zresztą z pewnością
zainteresowaliby się nim rodzice jego kolegów, dzwoniliby do taty Janka.
Nie, to nie miało sensu. Po ulicach nie chciało mu się spacerować. Był
przed południem po zakupy i zmarzł porządnie.
Do Wigilii, tak jak w roku poprzednim, ubrał się w najlepsze ubranie,
zawiązał sobie, bez pomocy mamy, najpiękniejszy krawat. Węzeł nie był z
pewnością tak zawiązany, jak być powinien, ale w końcu to nie było ważne
i Janek postanowił, że nie odezwie się do nikogo ani słowem. Patrzył na
pozór obojętnie, jak mama przygotowywała stół. Najchętniej by jej
pomógł, gdyby powiedziała chociaż słowo. Nawet nie musiałaby prosić,
tylko mogłaby polecić, żeby zrobił to albo tamto, ale jak nie, to nie.
Stał i przyglądał się. Było jak co roku. Mama rozsunęła najpierw stół,
potem na środku umieściła trochę siana, przykryła stół najpiękniejszym
białym obrusem, jaki tylko był w domu. Z kolei na obrusie, w miejscu
gdzie leżało siano, położyła opłatek. Ten widok zawsze, co roku, go
wzruszał, bo wiedział, co to znaczy: opłatki oznaczają Pana Jezusa,
który się narodził na sianie. Ale teraz stał obojętny i patrzył zimny
jak głaz. Potem mama rozkładała talerze z pomocą siostry, która
podlizywała się mamie jak mogła i była taka uprzejma, że aż się
niedobrze robiło z tych słodkości. Gwiazdka na pewno już dawno
zaświeciła na ciemnym niebie, ale jakoś nikt nie pamiętał, by wyglądać
przez okno. On pamiętał, ale też nie wypatrywał jej. Gdy wieczerza była
gotowa, podeszli wszyscy do stołu. Na koniec podszedł i Janek. Tata i
mama uklękli przy stole, ta smarkata też uklękła. Uklęknął i on z
ociąganiem. Tego bał się najbardziej. Tata zaczął się modlić na głos,
potem wszyscy wstali, tata wziął Ewangelię i zaczął czytać o tym, jak to
tam wtedy było. Słuchał tego, co znał prawie na pamięć i było mu bardzo
smutno. Tak długo czekał na te święta, tak myślał, że może dla niego
Pan Jezus się też narodzi, a tymczasem wszystko się pokiełbasiło i to
przez tę głupią srokę.
Gdy tatuś skończył czytać, odłożył Ewangelię, schylił się nad stołem,
wziął opłatek, podszedł do mamy, zaczął do niej coś mówić. Janek już nie
bardzo słyszał, co tam tatuś mówi, tylko patrzył na mamę. Mama najpierw
się uśmiechała, ale najwyraźniej z dużym zażenowaniem, a potem do
uśmiechu zaczęły dołączać się łzy. Popatrzył na tatę. On był też bardzo
wzruszony, ucałował mamę najpierw w rękę, potem w buzię. Janek wiedział,
że kolej na niego. Zrozumiał, że dopiero teraz przychodzi moment
najgorszy. Tymczasem nagle znalazł się w objęciach mamy i poczuł, jak
wszystko tamto, co było w jego duszy twarde jak skała, znikło. Zrobiło
mu się bardzo żal, że był taki niedobry dla mamy, przytulił się do niej i
zaczął płakać jak malutkie dziecko. Słyszał tylko jak przez mgłę słowa
mamy: „ty głuptasku” i życzenia jakieś: „żeby był grzeczny i żeby się
dobrze uczył”. Czuł, że mama wciąż głaszcze go po głowie i najchętniej
trwałby tak przytulony do mamy, bo mu było dobrze, a oprócz tego
wstydził się: bo jak tu pokazać swoją zapłakaną twarz tatusiowi i
siostrze. Ale już znalazł się w ramionach taty, który się tak zachował,
jakby niczego nie zauważył, poklepał go po plecach i powiedział jak
zwykle:
- Żebyś był dzielnym człowiekiem i żebym ja się nie musiał za ciebie wstydzić.
Janek wciąż miał jeszcze mokre oczy i trudno mu było złapać oddech. Na
szczęście przyszła kolej na siostrę, która była zaryczana jeszcze
bardziej niż on sam i nie musiał się przed nią niczego wstydzić.
Wreszcie trzeba było zasiąść do stołu. Wszyscy udawali, że są bardzo
zajęci jedzeniem zupy. Tata nawet pochwalił, że świetna zupa grzybowa,
mama z uśmiechem przetykanym łzami odpowiedziała, że to nie świetna zupa
grzybowa, najwyżej jest to świetny barszcz, wszyscy się śmiali i
udawali, że to ze śmiechu wycierają łzy i było już wszystko bardzo
dobrze. Potem było jeszcze jedno danie i jeszcze jedno, i jeszcze jedno –
trudno było je zliczyć. Nawet już nie bardzo mógł jeść, ale jadł dalej,
choćby dlatego, by ukryć wzruszenie, które wciąż jeszcze nim
wstrząsało. Wreszcie pojawił się kompot z suszonych śliwek i to był
koniec. Wtedy tata powiedział:
- Janek, baw się w kościelnego i zapal świece.
Wobec tego zaczął zapalać świeczki. Tata zgasił światło i zaczęło się
kolędowanie. Janek wziął śpiewnik z kolędami i śpiewał jedną za drugą po
kolei, których tylko melodie pamiętał. Siostrzyczka się do niego
przytuliła i usiłowała mu wtórować, fałszując niemiłosiernie. Całemu
śpiewaniu przewodziła mama, która miała śliczny głos. Tata włączał się
tylko od czasu do czasu.
Tak mógłby siedzieć do samego rana i kolędować, ale mama stwierdziła, że
już pora spać i że jeszcze moment, a Janek z siostrą pospadają z
krzeseł jak gruszki z wierzby, bo im tak lecą głowy. Chociaż to nie była
prawda, chętnie poszedł się myć, bo jednak w gruncie rzeczy spać mu się
chciało. Za chwilę był już w łóżku, które na początku było zimne,
pachniało krochmalem i świeżością jak nigdy w ciągu roku. Mama
oświadczyła, że Janek z siostrą zostaną w domu, a ona z tatą pójdzie na
pasterkę. A przedtem zrobi tylko porządek w kuchni.
Leżał w łóżku i przez uchylone drzwi patrzył na choinkę błyskającą w
ciemnościach wszystkimi swoimi wspaniałościami. Było mu dobrze jak nigdy
w życiu, tak dobrze, że najchętniej by umarł ze szczęścia. Przymrużył
oczy, jak to miał zwyczaj robić. Kolorowe paciorki mrowiły się z góry na
dół coraz bardziej, coraz szybciej, wreszcie tyle ich było, że aż stały
się całkiem białe – to już nie były paciorki, tylko zawierucha, która
wokół niego się kłębiła. Szedł w niej po omacku, ale wcale się nie bał.
Chociaż płatki śniegu wirowały wokół niego, wcale nie czuł ani zimna,
ani wiatru, ani śniegu na twarzy, było mu dobrze i ciepło. Szedł wciąż
naprzód i nie obawiał się, że zbłądzi. Jeszcze mu tego nikt nie mówił,
ani on sobie sam też nie, ale wiedział, że idzie do Jezusa, który się
narodził w stajni. Nagle znalazł się na drodze w lesie. Las był podobny
do parku, gdzie w lecie bawił się, a w zimie chodził czasem z mamą i
siostrą na sanki. Były podobne drzewa i krzaki, tylko wszystkie
przysypane grubą warstwą śniegu. Chociaż wiedział, że jest noc, to
jednak było jasno – chyba od księżyca – a śnieg się skrzył jak diamenty.
Nagle znalazł się na skraju jakiejś polany. W głębi niej zobaczył
stajenkę. Była podobna do tej, którą budował w czasie Adwentu. Strzecha
przywalona śniegiem, nad nią gwiazda z wielkim ogonem. Światło, które
padało przez otwarte drzwi i okna, oświecało krzaki i drzewa stojące w
pobliżu. Nagle znalazł się wewnątrz szopki. Klęczał na podłodze stajni.
Obok siebie spostrzegł klęczącego tatusia i mamusię oraz siostrę, którzy
uśmiechali się do niego. Poczuł się tak samo szczęśliwy jak w czasie
Wigilii przy składaniu życzeń. Wtedy przypomniał sobie to, co mama mu
powiedziała na samym początku Adwentu, że gdy będzie grzeczny, to Pan
Jezus narodzi się dla niego. „Czy Jezus narodził się dla mnie także?”
Poczuł, że musi spojrzeć w żłobek. „Jezus tam na pewno jest. Tylko czy
ja Go zobaczę?” – przeniknął go głęboki niepokój. Ale przecież powinien
zobaczyć. „Przecież przeprosiłem mamę, tatę i siostrę. Przecież starałem
się być grzeczny podczas Adwentu”. Pełen determinacji zdecydował się. Z
oczami pełnymi łez podniósł głowę – i ujrzał. Na sianku przykrytym
białą chustą było Dzieciątko.
ks. M. Maliński